I ja, jednako, obrałem go za punkt wyjścia oraz depozyt, do którego z różnych kierunków wysyłam wszelakie moje pakunki złożone z obrazów i wyrobów indiańskiego rzemiosła, minerałów, skamielin, etc., zbieranych w różnorakich prowincjach, aby tu zgromadzone czekały mego powrotu; i skąd w razie mej ostatniej wizyty powrotnej, jeżeli kiedy takowa nastąpi, wszystkie one skrzętnie pozbieram i przeprowadzę na Wschód.
Do miejsca tego nadałem, o różnym czasie, parowcem oraz innymi środkami lokomocji, blisko dwadzieścia skrzyń i pakunków, co zaświadcza mój notatnik; i zdołałem, oglądnąwszy je i policzywszy, ze znaczną dozą szczęścia, rozpoznać i odzyskać około piętnastu z dwudziestu, co stanowi całkiem przyzwoitą proporcję jak na ten kraj dziki, pełen desperatów o wielce skrupulatnych rękach, przez które są skazane przechodzić.
Ba’tistę i Bogarda (nieszczęśni towarzysze) odnalazłem po kilkudniowym pobycie w tym miejscu tak bezceremonialnie opędzlowanych, jak moje małe kanu; tyczy się to zwłaszcza Bogarda, który szastał na prawo i lewo setkami dolarów odłożonych w trudzie z wypłaty ciężko zarobionej w Górach Skalistych.
Przybył ze szczodrym sercem, które otwarło mu dziesięć lat życia wśród Indian; przybył z wyraźnym upodobaniem dla whisky, które zdobył w kraju, gdzie ją sprzedawano za dwadzieścia dolarów za galon; i z poczuciem wolności, które źle harmonizowało z zasadami i przepisami kraju prawa; a konsekwencje wkrótce wynikły z tego takie, że przez „porządek Sokoła i Myszołowa”, szczodrość Gór Skalistych i rozrzutność Gór Skalistych biedny kompan trafił do „puszki”, gdzie mógł deliberować o bobrach i delikatnej, orzeźwiającej bryzie górskiego powietrza, pozbawiony przyjemności zastawiania pułapek na tego pierwszego i nieśmiałych nawet marzeń o przyjemności oddychania tym drugim.