Gdy ogląda się te fotografie dzisiaj, nic na nich nie wydaje się kontrowersyjne. Wszystko wydaje się raczej zwyczajne. Tak jakby Frank przewidział przyszłość. Samochód, szafa grająca – stały się symbolami naszego życia. Rządziły nami maszyny – zdawał się mówić Frank. Przykryty samochód starannie wkomponowany między dwie palmy, wygląda niczym trumna, a gdy odwracasz stronę i widzisz ziarniste zdjęcie martwego ciała przykrytego kocem leżące na poboczu autostrady, to ciało i ten samochód wyglądają tak samo. Trębacz grający na tubie nie ma głowy, a osobistość telewizyjna nie ma ciała. Na przełomie 1955 i 1956 roku, Frank zrobił 28 tysięcy ujęć podczas trzech podróży samochodem. Geniusz polegał na ułożeniu z nich 83 sztyletów, które wbił prosto w serce Mitu.
Tego faceta powinno się wsadzić do więzienia za opowiadanie o rzeczach, które widział, a zamykano go nie raz – w Detroit za przestawanie z czarnymi, w Little Rock w związku z podejrzeniem o sympatyzowanie z komunistami. List od Fundacji Guggenheima, która sponsorowała jego podróż, na niewiele się zdał w West Memphis, gdyż tamtejszy szeryf z zegarkiem w ręku dał mu 8 minut na opuszczenie stanu.
Ameryka była innym miejscem niż to, o którym opowiadały telewizja i czasopisma. Frank jest przekonany, że tak samo jest dzisiaj. Robił wówczas notatki. Ta rozmowa przydarzyła się przed budynkiem szkoły średniej w Port Gibson w stanie Missisipi w 1955 roku:
Dzieciaki: Co pan tu robi? Jest pan z Nowego Jorku?
Ja: Po prostu robię zdjęcia.
Dzieciaki: Po co?
Ja: Dla siebie – żeby pooglądać.
Dzieciaki: Na pewno jest komunistą. Tak wygląda. Niech pan idzie do innej części miasta i poogląda jak się bawią czarnuchy.
Książka zapowiedziała rewolucje seksualną i praw obywatelskich, które miały nadejść dekadę później, i kiedy istotnie nadeszły, Frank został włączony do grona ówczesnej generacji artystów, a wszystko, co złego na jego temat powiedziano, zostało zapomniane. Teraz krytycy twierdzili, że Frank jest geniuszem. Teraz twierdzili, że „The Americans” są jak puszczony w zwolnionym tempie film pokazujący życie klatka po klatce. Powieść bez fabuły, symfonia bez dźwięku. Frank uchwycił nasze dusze na kliszy.
Jego przyjaciel Jack Kerouac tak oto pisał o tej nieuchronnej beatyfikacji we wstępie do książki:
Komu nie podobają się te zdjęcia, ten nie lubi poezji, jasne? Kto nie lubi poezji, niech idzie do domu oglądać w telewizji strzelaniny kowbojów w dużych kapeluszach, których tolerują życzliwe konie. Robert Frank, niepozorny, miły Szwajcar ze swoim małym aparatem, który unosi i którym pstryka zdjęcia jedną ręką, wyssał prosto z Ameryki smutny wiersz i przelał go na kliszę, zajmując miejsce wśród poetów-tragików tego świata.
Lecz zanim jego geniusz zyskał uznanie, Frank porzucił fotografię, nie chcąc się powtarzać, nie chcąc skończyć jak Robert L. May, facet, który wypłynął przebojem o Rudolfie czerwononosym reniferze i nigdy nie zrobił nic innego, za co można by go pamiętać. Frank przestał robić zdjęcia, a zaczął kręcić osobliwe, krótkie filmy.
– Zostawił to i rozpoczął od nowa – powiedziała mi Leaf pewnego ranka, podczas gdy jej mąż odpoczywał w spodniach, bez skarpetek. – Być może rzeczywiście poniósł porażkę, zaryzykował, ale przynajmniej spróbował czegoś nowego. Gdyby poprzestał na sławie książki, uwierałoby go to.
Jego pierwszy film „Pull My Daisy” (1959), uważany za początek Nowego Kina Amerykańskiego, był ważnym, awangardowym dziełem z tekstem i narracją Kerouaca.
Potem przyszła kolej na serię biograficznych autoportretów. Są trudne w odbiorze. W „Conversations in Vermont” (1969) na przykład Frank towarzyszy dwojgu swoich dzieci w drodze do internatu, prosząc je o opisanie jego wad jako mężczyzny i rodzica.
W „Home Improvements" (1985) na scenerię wybiera tym razem otoczenie szpitala psychiatrycznego w Bronxie, w drodze z wizytą do swojego syna: – Pablo, obiecuję ci, że się nie poddam – mówi Frank spoza kadru. W scenie w szpitalu widzimy, że Pablo Frank jest obojętny na bodźce, krańcowo niepoczytalny. Gdy Frank wychodzi, ponownie słyszymy jego głos: – To wiele dla niego znaczy, że próbuję. Nie wiem tylko, jak długo będę w stanie to robić.
Najsławniejszym filmem Franka jest ten, którego widziało tylko kilka osób. Dokument rockowy „Cocksucker Blues” stanowiący zapis erotycznych podbojów i narkotykowych orgii zespołu Rolling Stones w 1972 roku podczas ich trasy promującej płytę „Exile on Main Street”. Fotograficzny kolaż na okładce albumu jest również dziełem Franka.
Chociaż krytycy napisali, że znaczna część filmu była inscenizowana – poddając w wątpliwość prawdziwość wszystkich jego dzieł – Frank przyznał, że tylko jedna scena była odgrywana: stosunek seksualny z fanką na pokładzie samolotu. Zachowanie zespołu w filmie jest przedstawione w sposób tak hedonistyczny, że grupa z powodzeniem wystąpiła o sądowy zakaz jego publicznej projekcji. – Mick zaprotestował – opowiadał mi Frank. – Powiedział: ››Pokazałeś Keitha w lepszym świetle niż mnie‹‹. Odparłem: ››No cóż, jest o wiele bardziej interesującym facetem‹‹. Byli zaniepokojeni, gdyż Richards miał nakaz aresztowania w Montanie, czy coś w tym rodzaju, i obawiali się, że już nigdy więcej nie wystąpią w Stanach.
Film dryfował po Stanach w kokainowej zamieci. Kontaktem zespołu, jeśli chodzi o prochy był, jak powiedział mi Frank, Danny Seymour, jego asystent przy filmie i dobry przyjaciel, który miał zginąć kilka lat późnej, prawdopodobnie zamordowany. Frank mówił, że sam był tak nakręcony koką, iż wiele scen zostało utraconych. – Straciłem rozeznanie. Nie miałem pojęcia, czy mam taśmę w kamerze. Nie obchodziło mnie, czy film będzie nakręcony czy nie. Myślę, że właśnie dlatego mnie wynajęli. Lubili, jak sprawy wydostawały się spod kontroli.
W ciągu swojej kariery Frank nakręcił 25 filmów i opublikował tuzin książek, ale mimo tego zawsze będzie znany jako autor „The Americans”, którzy stali się dla niego swego rodzaju artystycznym przekleństwem. Pewnego późnego wieczoru powiedział mi, siedząc na krześle i patrząc na swoją wystawę w opuszczonej fabryce, z pokrytą piaskiem podłogą i potłuczonymi szybami, że zarówno książka, jak i intencje za nią ukryte, nie zostały prawidłowo odczytane prawie z żadnej ze stron. Odbitki były dużymi – formatu 30 na 45 cali – reprodukcjami zdjęć z książki, więc można było dostrzec poszczególne piksele, które przydawały zdjęciom płaskości, otaczały je aurą zwykłości i pozbawiały ich części życia.
– Zadziwia mnie to – powiedział. – To książka wielkiej prostoty, naprawdę. Tak właściwie nic nie mówi. Jest apolityczna. Nic się nie dzieje na tych zdjęciach. Ludzie mówią, że są pełne nienawiści. Nigdy tego tak nie odbierałem. Nigdy tego tak nie czułem. Po prostu wyszedłem na róg ulicy w poszukiwaniu interesujących ludzi. No dobra, szukałem skrajności, ale to dlatego, że przeciętność, średnia jest mdła i mnie nudzi. Mówiono, że książka jest ponura i smutna. Ale w tym czasie sztuka fotografii nie była tak zaawansowana. Nie jest ponura i smutna. Odzwierciedla rzeczywistość. Nie miałem żadnego pomysłu. Nie było w tym żadnego planu. Byłem kompletnie zdumiony, gdy pojechałem na południe. Ta głupota. Wtedy to zakrawało na sadyzm. Ale patrząc na te zdjęcia z dzisiejszej perspektywy, nie wiem, skąd to całe zamieszanie.
Prawdą jest, że książka była robiona z pędzącego samochodu. Zdjęcia sprawiają wrażenie intymnych, ale do pewnego stopnia są jak ich twórca – chłodne i germańskie. Nie zatrzymał się na lunch u dzierżawcy. Nie wiedział, jak nazywał się grabarz, któremu urządzano pogrzeb. – Nie było czasu, nie było czasu. Musiałem jechać dalej – wspomina. Więc wskakiwał do swojego Forda Business Coupe i podążał na zachód.
– Raz tylko z kimś rozmawiałem – powiedział. – Z kobietą, która wyszła za mąż w Reno. Dzwoniła do ojca, żeby powiedzieć mu, że wyszła za mąż, a on rzucił słuchawką.
Książka swoją wielkość zawdzięcza temu, co spowodowała w czasach, gdy została wydana. Przed Frankiem orientacja wizualna zdjęć była uporządkowana – wertykalna, horyzontalna. Przedmiot fotografii był zawsze oczywisty. Wiadomo było, co przedstawia zdjęcie i co chce przekazać. Frank, zagadkowy mały facet, pojawił się i zmienił perspektywę: z ziarnistości uczynił zaletę, z małej ilości światła – pożytek. Jego zdjęcia były niechlujne; nie miało się pewności, co czuć, na kim lub na czym się skoncentrować.
Ważniejszą być może kwestią było to, że Frank wywołał zmianę mentalności – to znaczy sposobu, w jaki twórca powinien podchodzić do fotografowanego przedmiotu. Jeżeli Ansel Adams chciał uchwycić potęgę natury, to o czym tu dyskutować? Co można zarzucić kamieniom, niebu czy śniegowi? Nie ma czego zarzucać. I w tym właśnie tkwi zarzut. Frank wyrwał sztukę fotografii z rąk pejzażystów i portrecistów mody, kierując swój obiektyw na poturbowanych transwestytów, gospodynie domowe, obwisłe gęby. Życie nie składa się z głazów i śniegu, ani perfum i szyfonów. Życie jest ciężkie, smutne i ulotne. Życie to ciało i krew, nie kamienie. Frank, jak napisała Janet Malcolm, był przeceniany jako krytyk stosunków społecznych i niedoceniany jako innowator sztuki fotografii.