Contact

For project inquiries and other job-related issues, please email me at mm@polishwordsmith.com.

54 Obywatelska
Tychy, śląskie
Poland

Journal

Unsentimental Journey

Mateusz Matysiak

Trolley — New Orleans by Robert Frank

Trolley — New Orleans by Robert Frank

The view is blurred and grainy. Shadowy time before dawn. The road is empty up to the horizon. The bus has arrived. It’s a long way to Pingyao.

*

We’ve passed by an old Ford stuck at the roadside in the middle of nowhere. A women with a child sleeping inside. There's nobody in the driver's seat.

*

Opening ceremony. A trumpet man under the American flag has his head covered by the tube. I passed the “almost” over in silence.

*

A dreary bar with a jukebox. American Haikus. The old man fainted and dropped a china spoon on the floor. His body is heavy as if made of stone.

*

Funeral on the way back home. Three mourners in black and white. Lost in reverie. Yet earlier today he had opened his eyes and said to his wife something I couldn’t interpret.

 

***

 

Roberta Franka podróż niesentymentalna

Opublikowany w 1958 roku manifest fotograficzny Roberta Franka „The Americans” podłożył ogień pod amerykański mit narodowy, przez co jego twórca znalazł się w towarzystwie takich osób jak Jack Kerouac, Allen Ginsberg i – ze względu na kontrowersyjny dokument – The Rolling Stones. Podczas podróży do Chin 83-letni buntownik i przedstawiciel filmu powojennego nadal przeciwstawia się oczekiwaniom.

Robert Frank, mistrz fotografii, ostatni człowiek, o którym mówi się, że odkrył coś nowego w fotografii, przewrócił się w obskurnym barze z chińską zupą, ale nikt nie wpadł na pomysł, żeby wziąć ze sobą aparat.

Wyglądał jakby żywcem wyjęty z obrazu Kandinsky’ego – osunął się między ścianę i stołek – niebiesko-zielony, zwiotczały, rozkraczony. To byłoby całkiem dobre, beznamiętne ujęcie – umarlak z miską zupy. Frankowi by się podobało. Oświetlenie było odpowiednie.

Bar ukryty był w cieniu konfucjańskiej świątyni, w murach starożytnego chińskiego miasta Pingyao, około 450 mil na południowy-zachód od Pekinu, gdzie Frank przybył jako gość honorowy festiwalu fotograficznego. Miasto jest marzeniem fotografa, 2700-letnim domkiem dla lalek z glinianej cegły – z wielbłądami, żarzącymi się węgielkami i rzeźbionymi gzymsami. Tak wielu fotografów zjechało się w to miejsce, że zdjęcie człowieka robiącego zdjęcie człowiekowi robiącemu zdjęcie człowiekowi robiącemu zdjęcie zdjęciu było uważane za wystarczająco interesujące, a mimo to nikt przy stoliku umarlaka nie miał nawet bloku rysunkowego.

Frank nie wyglądał dobrze, już zanim przyniesiono zupę. Twarz miał pokrytą guzami, włosy rozczochrane, oczy załzawione, a wargi rozdęte. Sprawiał wrażenie kogoś, kogo pobito do nieprzytomności przy pomocy puchowej poduszki. Jego czapeczka z logo Dunkin’ Donuts nabrała płaskiego, futrzanego kształtu, przypominając rozjechanego na autostradzie kota. Jego koszula pozbawiona była guzików, buty rozsznurowane, a spodnie, te jego spodnie, na których mógł polegać jak na przyjacielu – od dawna niezmieniane. Podczas podróży do Chin zaprzyjaźnili się tak bardzo – stary bitnik i nowa para niebieskich legginsów – że nadałem tym spodniom imię – Billy. Frank polubił to imię. Wydawało się na swój sposób chłodne i rzeczowe. Frank lubił taką chłodną rzeczowość.

Frank przyjechał do tego duszącego się węglowym dymem bastionu bez odpowiedniej pary gaci. W jego starych spodniach nogawki były obszarpane, złachmanione codziennym noszeniem przez ostatnie trzy lata. To by nigdy nie przeszło, bo po tytanie powojennego filmu  – „Manecie nowej fotografii”, jak nazwała go krytyk Janet Malcolm – chińskie władze spodziewały się  przemówień i pochwał nowego światowego mocarstwa, a także słów zachęty dla budzącej się wrażliwości jego artystów. Robert Frank zgodził się na wywieszenie fotografii ze swojej nowatorskiej książki „The Americans” na Międzynarodowym Festiwalu Fotografii w Pingyao późną jesienią zeszłego roku – wystawionych w całości dopiero po raz drugi od czasu publikacji książki 50 lat temu.

Aby wydarzenie miało należytą oprawę, urzędnik niższego szczebla partii komunistycznej został oddelegowany, żeby kupić dla niego parę spodni – 44 w pasie, długość nogawki – 29.

U.S. 285, New Mexico by Robert Frank

U.S. 285, New Mexico by Robert Frank

Frank jest już stary. Mając 83 lata na karku, osiągnął ten wiek, w którym człowiek nie musi przepraszać za swoje złośliwości, ekscentryczne zachowania czy przyzwyczajenia higieniczne. Odbitki jego zdjęć sprzedały się za sumę ponad pół miliona dolarów, ale on włóczy się, wyglądając jak menel spod budki z piwem. Przez ludzi, którzy go nie znają, był na zmianę opisywany jako wredny samotnik, surowy niszczyciel i manipulator, zimny jak lodowa kula. Rzadko udziela wywiadów. Mówi krótkimi, pełnymi niedomówień strzępkami zdań i patrzy na życie z obojętnością grabarza. Przyjechał do Chin, żeby je sobie obejrzeć przed śmiercią. Przemierzyć drogi możliwości – powiedział. – Zwrócić się do nowych odbiorców.

Lecz to długa podróż dla starego człowieka. Od dnia gdy przybył z Nowego Jorku, Frank zaczął podupadać na zdrowiu. Podczas ceremonii powitania poproszono go, aby powiedział kilka słów. Wszedł na podium i przemówił smętnym, środkowoeuropejskim akcentem, który przypominał trochę Belę Lugosiego z filmów o Draculi.

Jestem bardzo poruszony, że mogę tu być, ponieważ przyjechałem do Chin po raz pierwszy, i jestem bardzo wzruszony, gdy patrzę na ten krajobraz i tych ludzi, to właśnie moje zamiłowanie do tajemnicy – powiedział, wyglądając na nieco przytłoczonego pośród dźwięku bębnów, tancerek i straży wojskowej. Jakiś mądrala ubrany jak Mao rozprawiał o zgubnych skutkach kapitalizmu. Psuł całą uroczystość i został szybko usunięty siłą przez policję.

Żeby w moim wieku widzieć to wszystko po raz pierwszy, jestem dumny, że tu jestem i jestem niemalże dumny z tego, że jestem fotografem – kontynuował Frank, a chiński tłumacz przemilczał to „niemalże”.

Gdy skończył, Frank utonął w deszczu konfetti. Wataha wygłodniałych obiektywów urosła w siłę, napadając na niego teraz, szturchając i przypierając go do ściany z tyłu sceny. Wyglądał niczym rzeźne cielę podczas uboju.

Frank zaczął omdlewać, ale zamiast raczej wesprzeć się na ramieniu żony, chwycił za szlufki swoich spodni i okręcił je, jakby ubijał masło, niczym pijany marynarz usiłujący załapać się burty. Wzięto go pod łokcie i zaprowadzono do przedpokoju za sceną. Pomieszczenie z wyglądu przypominało dawną salę tortur. Frank usiadł w fotelu i zaczął rozmyślać nad genialnością tortury łamania kołem. Frank i jego żona June Leaf, 78-letnia kobieta o długich kościach i dużych oczach, musieli dojść do siebie. Był upał. Powietrze szare od węglowych wyziewów. Czas o 12 godzin do przodu w stosunku do Nowego Jorku. Byli zdezorientowani i zmęczeni, więc wymknęli się ze swoim tłumaczem na spokojny lunch. Poszedłem z nimi, tak jak wszędobylskie spodnie.

Było to ponure miejsce z pięcioma czy sześcioma stolikami oraz dwoma oknami, barem w jednym rogu i umywalką w drugim. Na zewnątrz widać było żebraków obok szaletu publicznego, a Frank zrobił uwagę na temat takich Chin – miejsca pełnego gówna i paliwa, dachów zdobionych motywami smoków i kapusty na śniadanie, Mercedesów-Benzów i rozpadających się rowerowych łańcuchów, brązowego deszczu i ruchu ulicznego. Wydaje się, że już nic nie zostało po Mao, z wyjątkiem jego podobizny na banknotach.

Rosół z kury podano Frankowi w dużej misce. Spróbował, siorbiąc, wyraził swoje uznanie i zjadł jeszcze kilka łyżek.

Trzeba w tym miejscu odnotować wcześniejsze stwierdzenie Leaf, że tym, co najtrudniejsze w jej wspólnym życiu z mistrzem była jego szczerość. – To czasem bardzo bolesne żyć z taką szczerością – powiedziała. – Ale jeśli podołasz, warto żyć.

Nie rozumiałem, co dokładnie chciała przez to powiedzieć, dopóki Frank nie wysiorbał ostatniej łyżki bulionu.

Nagle zamrugał powiekami i zamknął oczy. Osunął się w krześle. Bladość przeszła w zieleń. Agonalne rzężenie wydobyło się z jego krtani, a wtedy porcelanowa łyżeczka wypadła mu z dłoni i rozbiła się o podłogę.

Mistrz umarł, a mnie na moment zmroził widok pokaźnego kołtuna włosów wystających z jego ucha. Zwisająca dolna warga. Ciało jak z kamienia. Plamy zupy na spodniach. Poza zwyczajnej śmierci. Śmierć w jadłodajni. I nikt nie miał aparatu, na miłość boską!

I miałbym się czuć podły i zepsuty dlatego tylko, że rozbawiło mnie to zdarzenie? Frank zrobił karierę na tym, co nieprzyzwoite i obnażone, poszukując w tym wyższej prawdy. Wiele razy wykorzystywał w swoich dziełach rodzinę, kopiąc w brudach ich życia, szukając nowego artystycznego wyrazu.

Wtedy w barze jego żona nie roniła łez nad jego zwłokami. Tak właśnie zmienia się związek na przestrzeni czterech dekad. Histeria jest sprawą poezji i młodości. Poluzowałem jego pasek sprawdzając puls, którego nie mogłem znaleźć. Tłumacz wezwał samochód. Odsunięto stolik. Bezgłośna panika ogarnęła pokój. Wyczytałem to z twarzy właścicielki. Ktoś beknie za ten rosół.

Leaf przesunęła się w kierunku krzesła stojącego obok mistrza. Kochająca żona. Oddana służebnica. Pogładziła jego zarośniętą twarz. Kochała go surową i dobrą miłością, jak tylko potrafiła najbardziej, od chwili, gdy zakochał się w jej piersiach na pewnym przyjęciu na Manhattanie 40 lat temu.

Tak nagle jak umarł, tak niespodziewanie oczy mistrza pstryknęły i otwarły się. – Nie dotykaj mnie – syknął na nią.

Wzdrygnęła się i odsunęła swoją starą dłoń.

Trudno żyć z taką szczerością, powiedziała Leaf. Szczerość jest okrutna. Wtedy to zrozumiałem. Frank powtarza, że w życiu i sztuce nie ma miejsca na sentymentalizm, ale ten, tak czy inaczej, znajduje do nich drogę. Stary człowiek też został nim zainfekowany. Miałem się o tym przekonać, gdy wpadłem na niego później, na pogrążonych w wieczornym mroku uliczkach, i ujrzałem jak płacze.

Bez wątpienia nie ma drugiej takiej książki, która zadałaby mocniejszy cios współczesnej sztuce fotografii niż „The Americans” Roberta Franka. Jest to posępny, naturalistyczny dokument obrazujący krajobraz i zakamarki amerykańskiej ulicy; jej 83 fotografie zostały już tak dokładnie wchłonięte przez popkulturę, że reklama balsamu zmiękczającego dla mężczyzn wisząca w pekińskim metrze mogłaby z powodzeniem pochodzić z jej stron. Rozmyte zdjęcie przystojnego młodego mężczyzny w skórze, który biegnie w kierunku niewiadomego celu, a jego cera jest miękka i niesamowita.

Ale kiedy książka ukazała się w Stanach w 1959 roku (po raz pierwszy opublikowano ją rok wcześniej we Francji, ponieważ żaden amerykański dom wydawniczy nie chciał jej tknąć), krytycy zrobili to, co robią krytycy w konfrontacji z czymś wyrastającym ponad standard: poddali ją miażdżącej krytyce i zrujnowali sprzedaż. Pierwsze wydanie sprzedało się jedynie w 600 egzemplarzach.

Miesięcznik „Popular Photography” nazwał zdjęcia „nic nie znaczącymi, niewyraźnymi plamami, z ziarnistym, mętnym naświetleniem, pijanymi horyzontami i ogólną niechlujnością”, a także posunął się do stwierdzenia, że Frank jest „smutnym człowiekiem, który nienawidzi swojej przybranej ojczyzny”.

Ameryka czuła się dobrze w latach pięćdziesiątych. Wygrała wojnę. Była bogata, a amerykańskie czasopisma i programy telewizyjne promowały amerykański styl życia. Patriotyzm, optymizm i gładkie, podmiejskie życie były na czasie. Amerykański Mit miał wtedy duże znaczenie. I wówczas pojawił się Robert Frank – zarośnięty człowieczek, europejski Żyd, ze swoją 35-milimetrową Leicą, robiąc fotki starym rozgniewanym białym mężczyznom, młodym czarnym rozgniewanym  mężczyznom, poważnym, pełnym dezaprobaty damulkom z Południa, Indianom w knajpach, transwestytom w alejkach Nowego Jorku, wyobcowaniu przy linii montażowej, segregacji rasowej na południe od linii Masona-Dixona, zgorzkniałości, rozwianym nadziejom, niezadowoleniu.

Political rally — Chicago by Robert Frank

Political rally — Chicago by Robert Frank

Gdy ogląda się te fotografie dzisiaj, nic na nich nie wydaje się kontrowersyjne. Wszystko wydaje się raczej zwyczajne. Tak jakby Frank przewidział przyszłość. Samochód, szafa grająca – stały się symbolami naszego życia. Rządziły nami maszyny – zdawał się mówić Frank. Przykryty samochód starannie wkomponowany między dwie palmy, wygląda niczym trumna, a gdy odwracasz stronę i widzisz ziarniste zdjęcie martwego ciała przykrytego kocem leżące na poboczu autostrady, to ciało i ten samochód wyglądają tak samo. Trębacz grający na tubie nie ma głowy, a osobistość telewizyjna nie ma ciała. Na przełomie 1955 i 1956 roku, Frank zrobił 28 tysięcy ujęć podczas trzech podróży samochodem. Geniusz polegał na ułożeniu z nich 83 sztyletów, które wbił prosto w serce Mitu.

Tego faceta powinno się wsadzić do więzienia za opowiadanie o rzeczach, które widział, a zamykano go nie raz – w Detroit za przestawanie z czarnymi, w Little Rock w związku z podejrzeniem o sympatyzowanie z komunistami. List od Fundacji Guggenheima, która sponsorowała jego podróż, na niewiele się zdał w West Memphis, gdyż tamtejszy szeryf z zegarkiem w ręku dał mu 8 minut na opuszczenie stanu.

Ameryka była innym miejscem niż to, o którym opowiadały  telewizja i czasopisma. Frank jest przekonany, że tak samo jest dzisiaj. Robił wówczas notatki. Ta rozmowa przydarzyła się przed budynkiem szkoły średniej w Port Gibson w stanie Missisipi w 1955 roku:

Dzieciaki: Co pan tu robi? Jest pan z Nowego Jorku?

Ja: Po prostu robię zdjęcia.

Dzieciaki: Po co?

Ja: Dla siebie – żeby pooglądać.

Dzieciaki: Na pewno jest komunistą. Tak wygląda. Niech pan idzie do innej części miasta i poogląda jak się bawią czarnuchy.

Książka zapowiedziała rewolucje seksualną i praw obywatelskich, które miały nadejść dekadę później, i kiedy istotnie nadeszły, Frank został włączony do grona ówczesnej generacji artystów, a wszystko, co złego na jego temat powiedziano, zostało zapomniane. Teraz krytycy twierdzili, że Frank jest geniuszem. Teraz twierdzili, że „The Americans” są jak puszczony w zwolnionym tempie film pokazujący życie klatka po klatce. Powieść bez fabuły, symfonia bez dźwięku. Frank uchwycił nasze dusze na kliszy.

Jego przyjaciel Jack Kerouac tak oto pisał o tej nieuchronnej beatyfikacji we wstępie do książki:

Komu nie podobają się te zdjęcia, ten nie lubi poezji, jasne? Kto nie lubi poezji, niech idzie do domu oglądać w telewizji strzelaniny kowbojów w dużych kapeluszach, których tolerują życzliwe konie. Robert Frank, niepozorny, miły Szwajcar ze swoim małym aparatem, który unosi i którym pstryka zdjęcia jedną ręką, wyssał prosto z Ameryki smutny wiersz i przelał go na kliszę, zajmując miejsce wśród poetów-tragików tego świata.

Lecz zanim jego geniusz zyskał uznanie, Frank porzucił fotografię, nie chcąc się powtarzać, nie chcąc skończyć jak Robert L. May, facet, który wypłynął przebojem o Rudolfie czerwononosym reniferze i nigdy nie zrobił nic innego, za co można by go pamiętać. Frank przestał robić zdjęcia, a zaczął kręcić osobliwe, krótkie filmy.

Zostawił to i rozpoczął od nowa – powiedziała mi Leaf pewnego ranka, podczas gdy jej mąż odpoczywał w spodniach, bez skarpetek. – Być może rzeczywiście poniósł porażkę, zaryzykował, ale przynajmniej spróbował czegoś nowego. Gdyby poprzestał na sławie książki, uwierałoby go to.

Jego pierwszy film „Pull My Daisy” (1959), uważany za początek Nowego Kina Amerykańskiego, był ważnym, awangardowym dziełem z tekstem i narracją Kerouaca.

Potem przyszła kolej na serię biograficznych autoportretów. Są trudne w odbiorze. W „Conversations in Vermont” (1969) na przykład Frank towarzyszy dwojgu swoich dzieci w drodze do internatu, prosząc je o opisanie jego wad jako mężczyzny i rodzica.

W „Home Improvements" (1985) na scenerię wybiera tym razem otoczenie szpitala psychiatrycznego w Bronxie, w drodze z wizytą do swojego syna: – Pablo, obiecuję ci, że się nie poddam – mówi Frank spoza kadru. W scenie w szpitalu widzimy, że Pablo Frank jest obojętny na bodźce, krańcowo niepoczytalny. Gdy Frank wychodzi, ponownie słyszymy jego głos: – To wiele dla niego znaczy, że próbuję. Nie wiem tylko, jak długo będę w stanie to robić.

Najsławniejszym filmem Franka jest ten, którego widziało tylko kilka osób. Dokument rockowy „Cocksucker Blues” stanowiący zapis erotycznych podbojów i narkotykowych orgii zespołu Rolling Stones w 1972 roku podczas ich trasy promującej płytę „Exile on Main Street”. Fotograficzny kolaż na okładce albumu jest również dziełem Franka.

Chociaż krytycy napisali, że znaczna część filmu była inscenizowana – poddając w wątpliwość prawdziwość wszystkich jego dzieł  – Frank przyznał, że tylko jedna scena była odgrywana: stosunek seksualny z fanką na pokładzie samolotu. Zachowanie zespołu w filmie jest przedstawione w sposób tak hedonistyczny, że grupa z powodzeniem wystąpiła o sądowy zakaz jego publicznej projekcji. – Mick zaprotestował – opowiadał mi Frank. – Powiedział: ››Pokazałeś Keitha w lepszym świetle niż mnie‹‹. Odparłem: ››No cóż, jest o wiele bardziej interesującym facetem‹‹. Byli zaniepokojeni, gdyż Richards miał nakaz aresztowania w Montanie, czy coś w tym rodzaju, i obawiali się, że już nigdy więcej nie wystąpią w Stanach.

Film dryfował po Stanach w kokainowej zamieci. Kontaktem zespołu, jeśli chodzi o prochy był, jak powiedział mi Frank, Danny Seymour, jego asystent przy filmie i dobry przyjaciel, który miał zginąć kilka lat późnej, prawdopodobnie zamordowany. Frank mówił, że sam był tak nakręcony koką, iż wiele scen zostało utraconych. – Straciłem rozeznanie. Nie miałem pojęcia, czy mam taśmę w kamerze. Nie obchodziło mnie, czy film będzie nakręcony czy nie. Myślę, że właśnie dlatego mnie wynajęli. Lubili, jak sprawy wydostawały się spod kontroli.

W ciągu swojej kariery Frank nakręcił 25 filmów i opublikował tuzin książek, ale mimo tego zawsze będzie znany jako autor „The Americans”, którzy stali się dla niego swego rodzaju artystycznym przekleństwem. Pewnego późnego wieczoru powiedział mi, siedząc na krześle i patrząc na swoją wystawę w opuszczonej fabryce, z pokrytą piaskiem podłogą i potłuczonymi szybami, że zarówno książka, jak i intencje za nią ukryte, nie zostały prawidłowo odczytane prawie z żadnej ze stron. Odbitki były dużymi – formatu 30 na 45 cali – reprodukcjami zdjęć z książki, więc można było dostrzec poszczególne piksele, które przydawały zdjęciom płaskości, otaczały je aurą zwykłości i pozbawiały ich części życia.

Zadziwia mnie to – powiedział. – To książka wielkiej prostoty, naprawdę. Tak właściwie nic nie mówi. Jest apolityczna. Nic się nie dzieje na tych zdjęciach. Ludzie mówią, że są pełne nienawiści. Nigdy tego tak nie odbierałem. Nigdy tego tak nie czułem. Po prostu wyszedłem na róg ulicy w poszukiwaniu interesujących ludzi. No dobra, szukałem skrajności, ale to dlatego, że przeciętność, średnia jest mdła i mnie nudzi. Mówiono, że książka jest ponura i smutna. Ale w tym czasie sztuka fotografii nie była tak zaawansowana. Nie jest ponura i smutna. Odzwierciedla rzeczywistość. Nie miałem żadnego pomysłu. Nie było w tym żadnego planu. Byłem kompletnie zdumiony, gdy pojechałem na południe. Ta głupota. Wtedy to zakrawało na sadyzm. Ale patrząc na te zdjęcia z dzisiejszej perspektywy, nie wiem, skąd to całe zamieszanie.

Prawdą jest, że książka była robiona z pędzącego samochodu. Zdjęcia sprawiają wrażenie intymnych, ale do pewnego stopnia są jak ich twórca – chłodne i germańskie. Nie zatrzymał się na lunch u dzierżawcy. Nie wiedział,  jak nazywał się grabarz, któremu urządzano pogrzeb. – Nie było czasu, nie było czasu. Musiałem jechać dalej – wspomina. Więc wskakiwał do swojego Forda Business Coupe i podążał na zachód.

Raz tylko z kimś rozmawiałem – powiedział. – Z kobietą, która wyszła za mąż w Reno. Dzwoniła do ojca, żeby powiedzieć mu, że wyszła za mąż, a on rzucił słuchawką.

Książka swoją wielkość zawdzięcza temu, co spowodowała w czasach, gdy została wydana. Przed Frankiem orientacja wizualna zdjęć była uporządkowana – wertykalna, horyzontalna. Przedmiot fotografii był zawsze oczywisty. Wiadomo było, co przedstawia zdjęcie i co chce przekazać. Frank, zagadkowy mały facet, pojawił się i zmienił perspektywę: z ziarnistości uczynił zaletę, z małej ilości światła – pożytek. Jego zdjęcia były niechlujne; nie miało się pewności, co czuć, na kim lub na czym się skoncentrować.

Ważniejszą być może kwestią było to, że Frank wywołał zmianę mentalności – to znaczy sposobu, w jaki twórca powinien podchodzić do fotografowanego przedmiotu. Jeżeli Ansel Adams chciał uchwycić potęgę natury, to o czym tu dyskutować? Co można zarzucić kamieniom, niebu czy śniegowi? Nie ma czego zarzucać. I w tym właśnie tkwi zarzut. Frank wyrwał sztukę fotografii z rąk pejzażystów i portrecistów mody, kierując swój obiektyw na poturbowanych transwestytów, gospodynie domowe, obwisłe gęby. Życie nie składa się z głazów i śniegu, ani perfum i szyfonów. Życie jest ciężkie, smutne i ulotne. Życie to ciało i krew, nie kamienie. Frank, jak napisała Janet Malcolm, był przeceniany jako krytyk stosunków społecznych i niedoceniany jako innowator sztuki fotografii.

U.S. 90, En Route to Del Rio, Texas by Robert Frank

U.S. 90, En Route to Del Rio, Texas by Robert Frank

Zdjęciem w największym stopniu wyrażającym stan opuszczenia i samotności w „The Americans” można by określić to ostatnie, zrobione w drodze do Del Rio w Teksasie. Samochód zaparkowany częściowo na jezdni, z włączonymi jeszcze przednimi światłami. Coś każe myśleć, że silnik ciągle chodzi. Na tylnym siedzeniu wala się kupa ciuchów. Kobieta na miejscu pasażera, z częściowo otwartymi, pustymi i zapadniętymi oczami, znużona, spogląda martwo w nieznanym kierunku. Droga za nią biegnie znikąd, tak jak ta przed nią musi prowadzić nigdzie. Na jej kolanach śpi dwoje dzieci. Przyglądając się przez jakiś czas temu zdjęciu, zaczynamy sobie zdawać sprawę, że nikt nie prowadzi tego samochodu. Tata wysiadł i poszedł w krzaki, rozprostowuje kości, odpoczywa gdzieś indziej.

Kobieta na miejscu pasażera miała na imię Mary. To pierwsza żona Franka, z którym zaszła w ciążę, gdy miała 16 lat. Chłopiec to syn Franka Pablo; dziewczynka – jego córka Andrea. Dzieci już nie żyją. Patrząc na to zdjęcie po 50 latach, spoglądając z tej perspektywy na życie wielkiego artysty, momenty jego tryumfu, chwile żalu i błędy, chciałoby się zapytać – kto prowadził ten samochód?

Wczesnym rankiem przed wschodem słońca starożytne miasto nadal skryte było pod szarą peleryną cienia, a ja brnąłem przez kamienne uliczki, walcząc ze zmęczeniem i nienawiścią do samego siebie. Kogoż mogłem spotkać włóczącego się ulicami w parze niebieskich spodni, znużonego i zdezorientowanego? To Robert Frank ze swoim rosyjskiej produkcji kompaktowym aparatem firmy Łomo, ze łzami w oczach. Przyglądałem mu się, jak przez chwilę robi zdjęcia i kręci króciutki filmik, zanim jego nogi nie zaczęły odmawiać mu posłuszeństwa. Usiedliśmy w małym barze z makaronem, zamawiając herbatę, ziemniaki i słodko-kwaśne bułeczki.

Opowiadał mi, że miewał sny o tej fantastycznej podróży do Chin. Bez wątpienia ostatniej podróży przed Podróżą Ostateczną. Opowiadał o wnętrzu artysty i jego błędach. Poświęceniach czynionych w pogoni za geniuszem. – Dzieci. To największy żal. Tyle w tym winy. – mówił, pocierając nieistniejącą plamę na obrusie ze sztucznego tworzywa.

Gdyby nie wzorował się na Willemie de Kooningu, malarzu abstrakcjoniście i ekspresjoniście, którego Frank poznał zaraz po wylądowaniu w Nowym Jorku w 1947 roku, może nie wybrałby tej filozofii, którą wybrał, może wszystko potoczyłoby się lepiej dla jego dzieci. A tak ich wychowanie zostało zepchnięte prawie na margines. Chowały się między przyjęciami i podróżami, między poetami i pracą.

Wtedy było inaczej. Nie było możliwości wynajęcia opieki dla dzieci ani przedszkola, ani nic w tym rodzaju. Trzeba było robić to na własną rękę. Dawało się z siebie tyle, ile się mogło dać.

Frank mówił, że zdarzało mu się obserwować de Kooninga ze swego mieszkania na East Third Street i podziwiać nie tyle pracę, co samego artystę. – Abstrakcja, nie spod pędzla, ale z umysłu  – powiedział. – Proste skupione na sobie życie wewnętrzne. Miał kuchenkę, lodówkę i sztalugę, i siedząc w bieliźnie studiował swoje płótno. To mocno do mnie przemawiało. Sprawił, że zacząłem podejmować w życiu ryzyko. Nauczył mnie, że aby mieć wolność tworzenia, trzeba walczyć i cierpieć, żeby zyskać akceptację ludzi.

Ten sposób życia nie pociągał Walkera Evansa, który przed Frankiem był najbardziej wpływowym fotografem w kraju. Evans był mentorem Franka, do którego wpływów artysta chętnie się przyznaje. To właśnie Evans pomógł Frankowi uzyskać granty Fundacji Guggenheima, z których opłacił swoje podróże po kraju. To właśnie Evans wpoił mu, że dobre zdjęcie powinno być chłodne i beznamiętne. To właśnie Evans napisał pierwszą wersję wstępu do „The Americans”, jednak Frank zmiął ją i wyrzucił, gdyż brzmiała jak rozprawa akademicka. To właśnie Evans zmuszał Franka do czekania na siebie w samochodzie po kilka godzin, gdy robił zdjęcia fabryki stali, nie chcąc zdradzić przed swym uczniem swoich sekretów.

Traktowałem go jak przyjaciela, chociaż był arogancki – mówił Frank. – Nosił angielskie buty i był zmanierowany. Kindersztuba była dla niego bardzo istotna, wiesz, odpowiednie wykształcenie i właściwe środowisko społeczne. Pewnego razu był w szpitalu, miał być poddany operacji. Zapytałem czy mogę wpaść z wizytą. W końcu się zgodził, ale pod warunkiem, że przyjdę bez mojej paczki, kiedy będą u niego jego znajomi. ››Jakiej paczki?‹‹ – zapytałem – ››Allena Ginsberga‹‹ – odparł. – ››Nie lubię tego człowieka‹‹.

Podczas poszukiwań swego artystycznego wyrazu, Frank powoli tracił rodzinę. W jego późniejszych pracach roi się od rozpaczy i gniewu, stare fotografie i filmy wymieszane są z nowymi, zupełnie jakby próbował odczarować los, jakby przez to mógł zyskać więcej szczęścia. Jego polaroidy z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych są zamazane, porysowane i pobazgrane, tak jakby próbował zniszczyć swoją sztukę. Prace z tego okresu są emocjonalnym i estetycznym bałaganem, i prawdopodobnie jego największym osiągnięciem. Są twarde jak kamień, zimne, surowe. I prawdziwe.

W „In The Lines of My Hands” (1989) Frank pisze do swojego dorosłego syna:

Wszystkiego najlepszego Pablo. Jak ciężko jest nam żyć ze sobą. Mam tego dość. Za dużo dla mnie. Był marzec, lało jak cholera, kupiłem ci bilet w jedną stronę do Winslow w Arizonie. Powiedziałeś: ››Chcę popatrzeć na gwiazdę spadającą z nieba‹‹. ››Powodzenia‹‹ – powiedziałem i odjechałem…

Ojciec Franka Henry był niemieckim Żydem, który wyemigrował do Szwajcarii po pierwszej wojnie światowej i tam ożenił się z córką bogatego przedsiębiorcy. Dla Franka było to surowe, nieszczęśliwe dzieciństwo. Ojciec, który chciał być architektem wnętrz, a został sprzedawcą odbiorników radiowych, dzieląc życie z żoną, której nie kochał. Podczas drugiej wojny światowej Henry Frank musiał się ratować w obliczu zagrożenia możliwością przedarcia się Niemców przez szwajcarskie Alpy i wywozu całej rodziny do obozu koncentracyjnego. To pozwoliło młodemu Robertowi wczuwać się w sytuację uciskanych mniejszości, a jedyną drogą ucieczki od tych ponurych okoliczności była dla chłopca fotografia, której naukę rozpoczął w Zurychu. Po zakończeniu wojny wyruszył na motorze do Paryża, a ostatecznie wylądował w Greenwich Village w Nowym Jorku.

Frank odrzucił na bok wartości wyznawane przez europejskich Żydów, a także podstawy swojego wychowania, zastępując je egocentryzmem. Powiedział, że niewiele miał do przekazania swoim dzieciom. Jego córka Andrea zginęła w wieku 21 lat w katastrofie małego samolotu w Gwatemali. Jego syn Pablo, zanim popełnił samobójstwo w 1994 roku, pędził żywot rozchwianego psychicznie narkomana.

Żałuję, że im czegoś nie przekazałem – powiedział Frank. – Żydowskich korzeni, czy czegoś w tym rodzaju. Zamówił kolejną herbatę, jedną ręką pstrykając zdjęcie kucharzowi i jego żonie w ich malutkiej kuchni, w której ich posłanie leżało zwinięte pod stołem pośród patelni i garnków.

To właśnie, jak obaj się zgodziliśmy, jest zarówno błogosławieństwem, jak i przekleństwem amerykańskiego życia. W Ameryce można zostać kim się chce, nie zważając na ograniczenia społecznych obyczajów. W Szwajcarii czy Chinach człowiek musi zachowywać się i mieć poglądy, jakich oczekuje się od Szwajcara czy Chińczyka. W Ameryce można odrzucić te stare struktury i żyć według własnego uznania. Ale jeśli nie zastąpi się starych struktur nowymi, wolność eksploduje człowiekowi prosto w twarz jak samochodowy akumulator.

Tak dużo winy – powiedział Frank, pocierając dłońmi o spodnie. Po chwili milczenia, zwrócił się do mnie tymi słowy: Można uchwycić życie, ale nie można go kontrolować.

Bar — Las Vegas, Nevada by Robert Frank

Bar — Las Vegas, Nevada by Robert Frank

Funeral — St. Helena, South Carolina by Robert Frank

Funeral — St. Helena, South Carolina by Robert Frank

Robert Frank fotografował peruwiańskich Indian, walijskich górników, londyńskich bankierów. Był wszędzie tam, gdzie można by pragnąć. Ale to była prawdopodobnie jego ostatnia wędrówka, i on o tym wiedział. Jego metalowe kolano zardzewiało, ciśnienie jego krwi było niskie. Kilka lat temu przeszedł zawał. Miało się wrażanie,  jakby myśli sprawiały mu ból. Gdy się pojawiały, jego twarz wykrzywiała się grymasem, jakby ktoś rzucał w niego garścią kamieni. Miewał mętne sny o bratobójczej rywalizacji, o wyprzedanym częściowo życiu, o kompromisach, które musiał zawierać, goniąc za pieniędzmi. Wracał w snach do swojego nieszczęśliwego dzieciństwa w Szwajcarii. Do domu pozbawionego miłości. Do ojca z jego nigdy nie niespełnionymi ambicjami artystycznymi. Do swoich dzieci. Francji na motorze. Ginsberga. Kerouaca. Evansa. Całej tej spuścizny. Chiny w równym stopniu wysysały jego energię życiową, jak i go nią napełniały.

To dobra ostatnia podróż, nie? – powiedział do mnie na dziedzińcu przed swoim apartamentem w Pingyao kilka dni później. – Ostatnia. To ciekawe. Teraz chciałbym znaleźć tylko jakąś ławkę, wiesz? Muszę o tym pomyśleć. Powracam myślami do dawnych czasów. Myślę o moim ojcu. Czy gdyby mógł to wszystko zobaczyć, to czy byłby dumny? Zawsze chciał być sławny, wiesz? Nigdy mu się to nie udało. Myślę, że byłby dumny. Na pewno moja matka byłaby dumna. Chciałbym napisać do niej list, ale to oczywiście niemożliwe. Myślę o moim synu. Wtedy pojawia się smutek. Ale to było dobre życie, wiesz? Lepsze niż mógłbym chcieć. Ci artyści naprawdę nauczyli mnie, jak żyć. Nie byłbym tym, kim byłem. Byłem chłopakiem z małego miasteczka. Nawet nie wiedziałem, kto to jest homoseksualista. Przyjechałem do Nowego Jorku i zacząłem pracować w „Harper’s Bazaar”. Jeden facet, prawdziwy skurwiel, który służył kiedyś w lotnictwie powiedział mi, że tam artyści chodzą w czarnych krawatach. Oczywiście nie założyłem czarnego krawata. Wiedziałem, do czego mogłoby to doprowadzić. Zrezygnowałem po miesiącu i wyjechałem do Peru. Patrzę na tych młodych Chińczyków i widzę, że coś im przekazałem. Nie wiem co, ale wydają się być zadowoleni z przebywania w towarzystwie sławnego artysty. To też się liczy. Tak, to było dobre życie.

Rozmawialiśmy na dziedzińcu o jakimś dawno zapomnianym, ważnym człowieku, w którego pokoju Frank i Leaf teraz nocowali. Piliśmy kawę z mlekiem i ciastkami. Paliliśmy papierosy. Leaf dołączyła do nas, odświeżona i spokojna po dobrym śnie. Mogłaby być jego młodszą siostrą, biorąc pod uwagę tę energię, którą w sobie miała. Nie mieli wspólnych dzieci. Ona nigdy nie chciała.

Było ich słychać przez ścianę sypialni wcześniej tego ranka. Mistrz był podenerwowany. Dzisiaj miał być kolejny pokaz, kolejny spektakl z nim roli głównej, więc nerwy sprawiły, że mistrz był roztargniony.

Robercie, twoja twarz – powiedziała ona.

Mistrz ogolił twarz.

Robercie, twoje skarpetki.

Więc mistrz ściągnął buty i założył skarpetki, obie nie do pary. Wyszedł z pokoju z rozwiązanymi butami.

Teraz przyjechali pochlebcy, kilku oficjeli partyjnych, a także Li Zhensheng, dobry i odważny chiński fotograf, który udokumentował na zdjęciach Chińską Rewolucję Kulturalną i ukrywał fotografie pod podłogą podczas jej najkrwawszych dni. Jeden z wysokich oficjeli zaniemówił, widząc mistrza nieprzygotowanego. W szokująco służalczym geście szacunku oficjel uklęknął i zawiązał Frankowi buty. Inny z oficjeli chwycił Franka pod łokieć, pomagając utrzymać mu równowagę. Li strzepnął łupież z jego ramion i uścisnął go rękami. Frank skwaszony na myśl o przedstawieniu kurczowo chwycił się jedynej dobrze znanej mu rzeczy – starego, dobrego Billy’ego – naciągając pas na pępek.

Przypatrując się tej scenie, Leaf stwierdziła, że według niej fotografia to w przeważającej mierze gówno – mechaniczne, jałowe rzemiosło. Oprócz zdjęć Roberta. – Robert tworzy sztukę – powiedziała. Leaf jest niezależną, świadomą siebie kobietą, artystką z żelaza i farby, swoim własnym sukcesem, pomimo tego, że była uwiązana do mistrza.

Kocham go – powiedziała. – Czasem mnie nie lubi.

Miała sen zeszłej nocy. Był o starości, śmierci i tęsknocie. Młody marynarz przypłynął w łódce pod jej okno, aby ją zabrać. Wspięła się na nią i powiedziała do marynarza, delikatnie dotykając wargami jego ucha – Kocham cię. Nie mów nikomu. Jestem stara, ale nie jestem stara.

Miłość jest w porządku – określiła swój związek z Frankiem. – Ale nie zniosłabym, gdyby mnie nie lubił. Gdyby jej mąż tu umarł, ona zostałaby i umarła tu także.

Robert Frank nie zobaczyłby chińskiej wsi, tej krainy elektrycznych możliwości, zderzenia starego z nowym. Zobaczyłby, ale nie naprawdę. Władze nic by z tego nie miały. Ich przyjazne macki były wokół niego szczelnie i niewidzialne owinięte. Zabrano go poza otoczone murem miasto na lunch z kluskami. Zafundowano mu 10-milową przejażdżkę samochodem, aby zobaczył starożytną świątynię i przykładną farmę. Pstryknął kilka polaroidów i starał się wyglądać na szczęśliwego, ale był zmęczony. Przewrócił się po raz drugi, na szczycie miejskich murów. Tym razem były aparaty – setki aparatów.

Gospodarze zabrali go na kilka dni do spokojnego hotelu w Shanxi, stolicy prowincji, aby wydobrzał. Umówiliśmy się, że spotkamy się na ławce w Pekinie na ostatni wywiad.

Była siódma rano, gdy zapukałem do drzwi jego pokoju hotelowego w Pekinie. Był to podupadły przybytek, w którym śmierdziało pleśnią, zatęchłym papierosowym dymem i starymi dywanami. Coś po drugiej stronie drzwi upadło z hukiem jak wór z praniem pełen mokrych ręczników upuszczony na kafelki. Czekałem i niepokoiłem się. Czyżby znowu umarł?

Drzwi uchyliły się. Najpierw rozczochrane włosy, potem zaropiałe oczy, następnie usta.

Poznawszy mnie, Frank otwarł szerzej drzwi. I stał tak, nagi od pasa w dół, a jego jądra zwisały do połowy uda. Miał pantofle nie do pary – jeden brązowy, drugi beżowy.

Wejdź, proszę.

Jezu, Robert, co się stało?

Nie mogę znaleźć gaci.

Billy’ego? Nie możesz znaleźć Billy’ego?

Był tu zeszłej nocy.

Na zewnątrz  jego okna było widać komin. Rzucał falliczny cień przez pokój. – Uroczy widok, nie sądzisz? Poczekaj, proszę, w drugim pokoju. Zaraz przyjdę.

Wszedłem do części sypialnej jego apartamentu. Na łóżku siedziała jego żona – naga, za wyjątkiem kimona narzuconego na piersi.

O boże, przepraszam – wyjąkałem.

Nie przejmuj się, nic się nie stało – powiedziała.

Owszem, stało się – to tak, jakby zobaczyć swoją matkę nago.

Odwróć się – wciągnęła na siebie kimono.

Zobaczyłem część tego, czego świadkami musiały być dzieci Franka. Szalone, bezwstydne życie artysty. Ten egoizm. Brak granic. Ten humor. Tę cielesność. Przeprosiłem i poszedłem do drugiego pokoju, w którym pochylony Frank usiłował wciągnąć na siebie stare spodnie. Widok radosny dla serca. Zapaliłem papierosa. Gapiłem się na komin, myśląc sobie, że naprawdę lubię tego starego faceta. Nic sobie nie robił z tego, co inni mogą sobie pomyśleć. Musi minąć wiele czasu, zanim człowiek dobrnie w życiu tak daleko.

Przeszliśmy z hotelu do parku zaraz po drugiej stronie ulicy i wybraliśmy ławkę w cieniu lipy. Grupa starszych Chińczyków tańczyła w czerwonych butach, a mistrz ceremonii ubrany w smoking, wprowadzał każdą następną figurę. To z pewnością była jakaś pozostałość po Rewolucji Kulturalnej.

Więc podobają ci się Chiny? – zapytałem.

Nie jak na to patrzę –  powiedział, mając na myśli starszych ludzi tańczących w rytm bezmyślnego dźwięku. – Patrzę na to i myślę – bądź posłuszny. Nie, naprawdę lubię Amerykę. Jestem Amerykaninem w każdym calu.

Co to znaczy? – zapytałem.

– W gruncie rzeczy Amerykanin jest wolny – odpowiedział. – Nie ma historii. Amerykański Sen? Nie wiem. Ale tam wszystko jest możliwe.

Parade — Hoboken, New Jersey by Robert Frank

Parade — Hoboken, New Jersey by Robert Frank

Powrócił teraz do czasów swojej młodości w Zurychu, tych amerykańskich filmów, które widział w kinie. Wyraziste, fascynujące postaci filmów z Wallacem Beerym, które robiły, co im się podobało. Wydawały się tak odległe od nieszczęśliwego domu jego ojca, człowieka skazanego na życie, do którego nie był stworzony, człowieka, który ożenił się z bogatą dziewczyną i płacił za to do końca swoich dni.

Dobrze odrobiłem swoje lekcje – powiedział Frank.

Robert Frank to zagadka: surowy, wrażliwy i melancholijny zarazem. Nie znosi sentymentalizmu i cukierkowatości. Zapytałem go, czy chciałby zobaczyć zdjęcie mojego dziecka. Odparł: Dlaczego miałbym chcieć je zobaczyć?

Taki sam jest w odniesieniu do fotografii. Jest przekonany, że cyfrowe zdjęcia, ze swoją zdolnością do wymazywania, niszczą pamięć. Szkoły sztuk pięknych to kolejny problem, bo uczą studentów bycia ślepymi. Redaktorzy są gorsi – wydłubują artyście oczy. Fotografia w jednej chwili nie jest w ogóle sztuką. Potem być może jest. A następnie znowu nie jest. To cały Robert Frank.

Jest za dużo obrazów – mówi. – Za dużo teraz aparatów. Wszyscy jesteśmy obserwowani. To staje się coraz bardziej idiotyczne. Tak jakby każda sytuacja była bardzo ważna. W rzeczywistości nic nie jest wcale takie wyjątkowe. To tylko życie. Jeżeli będziemy rejestrować każdą chwilę, to zniknie całe piękno i być może fotografia nie będzie już sztuką. Może nigdy nią nie była.

A może to jego wina. Kto mógłby przypuszczać, że mały, zarośnięty facet, pstrykając fotki byle czemu, zarobi na tym miliony dolarów? Każdy może pstrykać. Więc pewnie każdy może być sławny, jeżeli będzie miał trochę szczęścia.

Frank obserwował tancerzy od dłuższego czasu, aż pojawiła się jego żona, wirując między nimi. Staruszek zaśmiał się naprawdę głośno. – Dzisiaj jestem szczęśliwy.

Wypaliliśmy papierosa, nic nie mówiąc. Nie było już o co pytać – to dobrze. Nie miał już nic więcej do powiedzenia. Wtedy pewna myśl wpadła mi do głowy. – Czy nosisz jakieś zdjęcia w portfelu? – zapytałem.

Może jakieś jedno.

Wyciągnął swój portfel z tylnej kieszeni, przewertował jakieś rachunki i kartę ubezpieczeniową. Znalazł. Jedyną fotografią, jaką mistrz trzymał w portfelu, było zdjęcie na wizytówce przedstawiające wodospad Niagara i podpisane wielkimi literami: WODOSPAD NIAGARA – na wypadek, gdyby posiadacz zapomniał, jak nazywa się to, na co patrzy.

Musi tam być bardzo pięknie, bardzo romantycznie – powiedział z pewną dozą nadziei. Jak się okazało, Robert Frank nigdy nie był nad wodospadem Niagara. – Czy jest tak? Romantycznie?

Tak, nawet bardzo – skłamałem. Niech staruszek będzie szczęśliwy.

***

Back in 2008, I translated a Vanity Fair essay about the artist Robert Frank written by Charlie LeDuff. The introduction 'haikus' depict an imaginary journey of the Chinese interpreter that accompanied Robert Frank during his visit at the Pingyao International Photography Festival. If you'd like to learn more about Robert Frank and discover more of his works you might want to check the artist's profile on Artsy.